Był sobie rok 1995
W roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym piątym nasz sklep nie chciał wyglądać inaczej niż rok wcześniej. Nadal był tej samej wielkości. Nie powiększył się niestety i nadal miał tylko cztery na cztery metry, czyli bardzo, bardzo, bardzo skromne szesnaście metrów kwadratowych powierzchni.
Nadal też znajdował się w tym samym miejscu przy ulicy Wojska Polskiego sześć w mieście Kędzierzyn - Koźle.

Sklep to dużo powiedziane. Stoisko na pierwszym piętrze w jednopiętrowym domu towarowym. Po lewej i po prawej stronie tego stoiska ścianki z czarnych płyt meblowych. Na wprost mur z oknem wychodzącym na ruchliwą ulicę. Podłoga lastriko. Sufit wysoki. Ocynkowany blachotrapez. Wejście, czyli czwarta ściana, otwarte. Wyposażenie stanowiły niklowane rurki o średnicy dwudziestu pięciu milimetrów. Z rurek tych wykonane były wieszaki, część ścianki wejściowej, nawet poprzeczka, na której wisiała szara zasłona w przymierzalni. Na ściance po prawej cztery półki. Oczywiście wykonane z czarnej płyty meblowej. Obok lada. Lada to kompozycja rurkowo - płytowa. Krzesło.
Towaru niewiele. Na wieszakach kilkanaście koszulek, kilka kurtek i koszul. Na półkach spodnie i to co na wieszakach. W sumie cały sklep składał się z kilkudziesięciu koszulek, kilkunastu koszul i kilku kurtek. Do tego tak ze dwadzieścia do trzydziestu par spodni. Wyłącznie z jeansu. Wszystkie na półkach. To wszystko.
Klientka
Któregoś dnia przychodzi klientka. Trzydzieści kilka lat. Twarz lekko pociągła. Harmonijna. Klasyczna. Włosy ciemny blond, proste, za ramiona. Wzrost średni. Żadnych dysonansów w budowie. Biodro dziewięćdziesiąt sześć centymetrów w obwodzie. Wąska talia. Średniowysokie szpileczki. Piękna kobieta. Po prostu.
Jeśli nie wiesz, jak to jest mieć biodro o obwodzie dziewięćdziesięciu sześciu centymetrów, to wyobraź sobie biodro Jennifer Lopez. To wystarczy. Oczywiście Pani ta, jak każda piękna kobieta - no może nie każda, ale większość - nie była zadowolona ze swojej urody, a w szczególności z tych przecudownie pięknych bioder, na które każdy facet gapił się zapewne jak sroka w kość. Właśnie to niezadowolenie z własnego wyglądu sporowadziło Panią tę do mnie.
Bohaterka tej sceny wchodzi ostrożnie do miejsca szumnie nazywanego przeze mnie sklepem. Piszę, że wchodzi ostrożnie, ponieważ oglądanie czegokolwiek w miejscu cztery na cztery metry ze sprzedawcą stojącym lub siedzącym metr obok, do przyjemnych zapewne nie należało.
Pani przygląda się spodniom na półce. Chce przymierzyć. Zaczynamy. Pierwsze, drugie, może trzecie. Pasują. Opiszę teraz, jak spodnie te leżały na Tej Pani.
Spodnie. Jeans niebieski. Kolor klasyczny. Pasek dopasowany. Nie odstawał pomimo wąskiej talii. Podchodził wysoko blisko pępka. Patrząc w dół o kilka centymetrów - tak na wysokości górnej części kości miednicy - spodnie nadal były dopasowane. W połowie miednicy zaczynał się już lekki luz. Patrząc niżej luz zaczynał być większy. W kroku mieliśmy go już około cztery do ośmiu centymetrów w obwodzie. W połowie uda też luz, jeszcze większy. Patrzymy dalej w dół. W kolanie luz równie spory. W łydce też. W kostce obwód około osiemnaście centymetrów. Długość klasyczna trzydzieści jeden cali, dopasowana do długości nogi. Noga klasyczna to i długość pasuje. Taki krój chowający biodro, udo, kolano i łydkę w luźniej nogawce o kształcie smukłego trapezu szerszego na górze i węższego na dole, gdzie boki tego trapezu są lekko wyoblone na zewnątrz, nazywaliśmy wtedy "pumpki".
Klientka wychodzi z kabiny. Pokazuje się. Patrzy w lustro. Jest uśmiechnięta. Wygląda na zadowoloną. Wygląda na to, że te spodnie kupi. Patrzę na to stojąc oparty tyłem o ladę. Ręce skrzyżowane z piersiach. Na twarzy grymas. Pytam.
- Mogę zaproponować coś innego? Klientka zdziwiona, ale uprzejmie opowiada. - Proszę.
Jeśli mam poprawić wygląd tej Pani, potrzeba mi tych spodni, które miała na sobie. Gdy je dostaję, kładę je na ladzie płasko jak do prasowania. Górną część mam przed sobą, nogawki zwisają. W ten sposób mam przed sobą punkt odniesienia. W ten sposób mam przed sobą biodra i uda Tej Pani, rozpłaszczone na stole. Pamiętam, gdzie były luzy i szukam takiego kroju, który w tych miejscach, gdzie materiału było za dużo, ujmie go tyle ile potrzeba. Pani wychylając głowę zza kotary patrzy cierpliwie. Wychyla tylko głowę. Nie ma przecież nic na sobie oprócz bielizny.
Kilka prób porównywania kolejnych modeli do spodni leżących na ladzie i gotowe. Mam to, czego chciałem. Podaję klientce moją propozycję. Czekam. Mija jakiś czas. Pani wychyla głowę zza kotary i mówi.
- Za małe. Nie wcisnę się.
- Nie możliwe. Odpowiadam. - Proszę pokazać.
- Za małe. Nie wcisnę się.
- Nie możliwe. Odpowiadam. - Proszę pokazać.
Kotara odchyla się i widzę kobietę bez butów ubraną w moje jeansy. Zamek zapięty do połowy, lecz aby dopiąć guzik brakuje tak na oko około ośmiu centymetrów.
- Widzi Pan. Za małe.
- Mogę? Pytam patrząc na niedopięty guzik i widząc potakiwanie klękam przed klientką na jedno kolano. Wkładam delikatnie końcówki palców obu dłoni do obu przednich kieszeni. Następnie kieszenie te staram się ku sobie przybliżyć. Chodzi mi o to, by w ten sposób pomóc zapiąć zamek, a następnie guzik. Nie trzeba było dużo siły, by to się udało. Krótki ruch i gotowe. Klientka ubrana patrzy w lustro.
- Widzi Pan. Za małe.
- Mogę? Pytam patrząc na niedopięty guzik i widząc potakiwanie klękam przed klientką na jedno kolano. Wkładam delikatnie końcówki palców obu dłoni do obu przednich kieszeni. Następnie kieszenie te staram się ku sobie przybliżyć. Chodzi mi o to, by w ten sposób pomóc zapiąć zamek, a następnie guzik. Nie trzeba było dużo siły, by to się udało. Krótki ruch i gotowe. Klientka ubrana patrzy w lustro.
- Za ciasne. Mówi.
- Nieprawda. Proszę ukucnąć. Jeszcze raz. Jeszcze kilka razy. Jeansy po uszyciu są prane i w ten sposób skurczone. Gdy Pani je rozchodzi, one naciągną się tam, gdzie muszą i pozostaną dopasowane tam, gdzie ich Pani nie naciąga. Właśnie dlatego jeans to taki wdzięczny materiał. Sam dopasowuje się do sylwetki.
Klientka jest zachwycona. Ja też. Wykonałem swoją pracę najlepiej jak potrafię. Jeśli chcesz wiedzieć jak Pani ta wyglądała, to wyobraź sobie Jennifer Lopez hasającą w dobrze dobranych, ciasno spasowanych jeansach po Hollywood. Perfekcja. Taki krój, dopasowany jak druga skóra na biodrze i udzie, z wygodnym, ale niewidocznym optycznie luzem, od nadkolana delikatnie, lecz niecałkowicie prostujący się ku dołowi, w największym możliwym stopniu wysmukla figurę kobiety. Oczywiście potrzeba też tego, by kieszenie z tyłu były naszyte optymalnie. Nie mogą być naszyte za szeroko, ponieważ wtedy pupa wydaje się za szeroka. Nie mogą być też naszyte za wąsko, ponieważ … wiadomo. Nie mogą również być naszyte za nisko lub za wysoko. Ten model, który miała na sobie klientka właśnie taki był. Optymalny. Siadam za ladą wygodnie. Wykonałem swoją pracę najlepiej jak potrafiłem. Wykonałem ją tak, że lepiej się nie dało. Jestem zadowolony.
Pani wychodzi. Trzyma w ręku jeansy idealne. Owoc naszej współpracy. Uśmiecha się i mówi, że owszem spodnie są świetne, że nigdy takich nie miała, że trudno dopasować na nią dobry krój, bo biodro ma duże, bo w pasie mało i że wszystkie spodnie zawsze odstają jej w talii i że te są naprawdę świetne, ale że jednak zdecyduje się na te pierwsze "pumpki".
Zatkało mnie. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Dosłownie mnie zatkało. Byłem tak zaskoczony tym, że kobieta, która mogła wyglądać tak doskonale jak Jennifer Lopez, odrzuca to i wybiera wygląd brzydki po prostu.
Zatkało mnie i jedyne, co przyszło mi do głowy to powiedzieć.
- Ale ja Pani tych spodni nie sprzedam.
- Dlaczego?
- Bo wygląda w nich Pani jak bambaryła.
- Dlaczego?
- Bo wygląda w nich Pani jak bambaryła.
Wiesz, jak wygląda wściekła, naprawdę wściekła kobieta, którą obrażono nazywając ją … grubasem!? Właśnie na tak wściekłą wyglądała stojąca przede mną kobieta, która rzuca z całą posiadaną mocą trzymane w rękach spodnie na ladę i równie wściekłym krokiem wychodzi.
Emocje opadają. Mijają minuty, kwadranse. Dzielę się z rodziną przeżytą sytuacją. Niestety nikt nie uważa, że postąpiłem słusznie. Wręcz przeciwnie. Każdy nazywa mnie idiotą, który w ten sposób postępując nigdy nie zarobi na chleb. Zaczęły mnie ogarniać wątpliwości. Miałbym zrezygnować z robienia tego, co robię najlepiej jak tylko można? To w takim razie jaki sens ma życie, skoro trzeba zrezygnować z zadowolenia, z własnej pracy?
Mija godzina. Mijają dwie. Może trzy. Klientka wraca, ale nie sama. Wstaję. Zaczynam się bać. Dwie kobiety. Może być zadyma. Jestem przygotowany na najgorsze. Pani podchodzi do lady. Przeprasza za swoje zachowanie. Prosi o zapakowanie spodni, w których wyglądała jak Jennifer Lopez i prosi, aby ubrać też koleżankę. Siadam.
Brama przeznaczenia
Nie wiem, jak masz Ty i jak mają inni, ale ja doskonale wiem, gdzie i kiedy dopadł mnie ten moment, który mogę nazwać kluczowym momentem w życiu.
W moim przypadku to proste wskazać dzień, rok i osobę, która uchyliła przede mną wrota mojej, osobistej bramy przeznaczenia.

Jest nadal rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty piąty. Nasz sklep wygląda, jak wyglądał. Nie chce być większy nawet o jeden, maluteńki centymetr kwadratowy. To jeszcze nie ten czas. Pani wyglądająca jak Jennifer Lopez to już historia, ale biznes się rozkręca. Zaczynamy wyrabiać sobie markę. Dopasowywanie spodni do sylwetek kobiet zaczyna być naszą domeną.
Historia z Panią wyglądającą jak Jennifer Lopez sprawiła, że powoli przekształcamy się z firmy w niczym się niewyróżniającej, w firmę znaną z tego, że jest w czymś najlepsza. No może nie najlepsza, a dobra. Słowo najlepsza jest tu nadużyciem, choć niewielkim, jak wskaże na to przyszłość. Ta powolutku rosnąca popularność jak się zapewne domyślasz z jednej strony powodowała wzrost sprzedaży, a z drugiej wymagała zaopatrzenia coraz większymi partiami towaru. W ten sposób zaopatrzenie stało się moim podstawowym zajęciem.
Zajmując się zaopatrzeniem już na poważnie oczywiście nie wpadłem na to, by iść do najbliższej hurtowni, kupić cokolwiek i to cokolwiek po prostu sprzedawać. Musiałem wyważać otwarte drzwi. Nie pojechałem do Tuszyna jak inni. Nie pojechałem na Załęże do Katowic. Do Turcji było za daleko. Pojechałem do Budapesztu i to był strzał w dziesiątkę. Kropkowate koszulki wożone właśnie stamtąd były hitem. Przy okazji mieliśmy lepsze ceny niż konkurencja, a przy kolejnej okazji wyższą marżę co sprawiało, że szybko się rozwijaliśmy. Wożenie koszulek z Budapesztu miało sens, ale wymagało zatrudnienia kogoś w charakterze sprzedawcy na czas moich nieobecności.
Mam dwie siostry. Na czas moich nieobecności za sterami biznesu usiadła jedna z Nich. Zupełnie nieprzeciętna osoba. Słowa zupełnie nieprzeciętna są w Jej przypadku zupełnie na miejscu. Ta anegdota, w której na uczelnianym korytarzu grupa studentów nie chce dopuścić nieznanej im dziewczyny do drzwi wejściowych krzycząc - co się pchasz, a dziewczyna na to - to nie otworzę i was nie wpuszczę, nie jest zmyśloną historią. To historia, która przydarzyła się mojej siostrze, gdy wykładała na Uniwersytecie Medycznym we Wrocławiu zaraz po zdobyciu tytułu doktorskiego. Wyglądała wtedy jak nastolatka.
Ona potrafi codziennie uczyć się innego języka. Po czesku i chorwacku rozmawia jak po polsku. Z Niemcami się dogaduje. Z angielskich żartów się śmieje. Słyszę też u Niej francuski, choć zastanawiam się po co. O polskim nie wspominam. Jak nie wiem, gdzie postawić przecinek, to mam do kogo iść. Cały czas pracuje w oświacie. Gdybym miał powierzyć stanowisko ministra tego resortu komukolwiek, nie miałbym wątpliwości, kim się wesprzeć.
Ta zupełnie nieprzeciętna Pani doktor - poliglotka wtedy jeszcze nie magister, miała w roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym piątym zupełną swobodę w tworzeniu układu przestrzennego naszego rodzinnego sklepu. Robiła to po swojemu. Handel szedł dobrze, wiec się nie wtrącałem. Handel szedł tak dobrze, że wręcz nie powinienem się wtrącać. Mieliśmy obok naszego sklepiku około dziesięć razy większą konkurencję, a obroty mieliśmy wyraźnie odbiegające od stosunku jeden do dziesięć, wobec tej konkurencji. Było się więc, z czego cieszyć. Przyszedł jednak czas, bo musiał taki nadejść, gdy zostałem na sklepie sam. Tak się u nas mówiło ... na - sklepie, a nie ... w - sklepie. Nie wiem czemu taka gramatyka. Wydaje mi się, że forma na sklepie jest niepoprawna gramatycznie i jest slangiem, i nie powinienem jej używać, ale ... ma być rzetelnie.
Zostaję sam i co robię? Zmieniam siostrzany układ wystawy koszulek na swój własny, autorski. Efekt? To - tal - na - kla - pa. W jakim czasie? Natychmiast!
Wcześniej - pamiętam to dokładnie - było tak, że klienci podchodzili do wystawy z koszulkami bez oporów. Nawet, jeśli nie kupowali, to z zaciekawieniem, swobodnie wchodzili do sklepu, czyli na nasze szesnastometrowe stoisko. To mniej więcej wyglądało tak, jakby była otwarta jakaś niewidzialna bramka, która powodowała, że w prawie każdym, czyli w około osiemdziesięciu procentach osób, czuć było pozytywne emocje, wobec tej wystawy. Gdy ją zmieniłem, stało się coś na kształt zamknięcia tej niewidzialnej bramki. Ludzie reagowali dosłownie, jakby coś ich parzyło i nie chcieli już wchodzić na nasze stoisko. Ta swoboda wejścia została dezaktywowana. Jak? Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, ale zapamiętaj słowa niewidzialna bramka.
Pamiętam, jak wiele razy potem stałem w tym samym miejscu patrząc na ten układ zastanawiając się, o co w tym wszystkim chodzi. Minęło kilka lat, zanim odkryłem zasady kierujące tym niewidzialnym czymś.
Do dzisiaj pamiętam wyraźnie miejsce, w którym stałem wielokrotnie zapatrzony w strefę tej nieistniejącej już ekspozycji. W tamtym tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym piątym roku czułem, że to zaczarowane zjawisko, o którym nic jeszcze nie wiem, jest moim życiowym powołaniem. Czułem, jak woła mnie to niewidzialne coś. Pamiętam, jak mówiłem do siebie.
- Ty jeszcze nie wiesz, co tam w środku jest, ale tam musi coś być. Odkryjesz to. Nauczysz się tego i to będzie Twoje zajęcie na resztę życia.
Wszelkie treści niniejszej witryny objęte są prawem autorskim i podlegają ochronie na mocy „Ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych” z dnia 4 lutego 1994 r. (Tekst ujednolicony: Dz.U. 2006 nr 90 poz. 631)
© Copyright SSTG.pl
1994-2023r